Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Za dwa tygodnie skończysz? — spytał Gregor.
— Może, jeśli nie odkryją. Nie podoba mi się jeden z pomocników, Chwastow. Pijak.
— Zmienić go! — mruknął Markowski.
— Dam ci Maksymowa — rzekł Gregor.
— Dobrze. Cóż słychać? Gotów dynamit?
— Taka nędza. Zrób podkop pod całą stolicę. Będzie pewność, że skutek nie chybi.
— Ba, jabym zrył chętnie cały świat, żeby mi dano rotę saperów. Z jedną kobietą i Chwastowem, to za wiele zajmie czasu!
Usiadł i głęboko odetchnął.
— Trzy doby nie wychodziłem z przekopu. Rąk i pleców nie czuję. Dajcie herbaty. Jeśli się nie uda, precz stąd pójdę, jeśli żyw zostanę. Pójdę się jeszcze uczyć zagranicą. Widzi mi się, żeśmy tutaj zawcześnie zaczęli. Ha, żeby wojna!
— Gdybyśmy poginęli wszyscy, nie osiągnąwszy nic więcej nad kopiejkę zniżki na chlebie, soli i godzinę pracy roboczej, dosyć nam chwały! — rzekł Markowski.
— A mnieby wystarczyło za nagrodę, gdyby jeden człowiek z nas zbydlęconych poczuł się myślącą, wolną jednostką! — zamruczał Gregor.
Achczeńko się zaśmiał.
— Żeby fachowiec zobaczył tę pracę moją, to świdrowanie ziemi bez narzędzi, ludzi, jak dżdżownica, miałbym pomniki. Tam do licha — a będę miał tylko stryczek!