Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/120

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    w swym pałacu, mąż nie okazał nawet tyle troskliwości, co ten chłop riazański — i bardziej nędzną, i smutną była, niż ta kobieta, która dla dziecka nie miała pościeli, dla siebie odrobiny wody.
    Tymczasem do warsztatu Agafon wprowadził doktora. Na jego widok podniosły się wszystkie twarze i zabłyszczały gorączkowo oczy pracownic. Był to młody mężczyzna, uderzająco piękny. Gdy mijał tę ze znamieniem na ręku, ona głowę przechyliła i otarła się o niego, jakby niechcący. On ani drgnął, jej krew nabiegła w policzki, zabarwiła purpurą usta.
    — Nie żartuj, Sonia! — szeptem upomniał Agafon.
    Kwaczem, pełnym kleju, uderzyła go po szyi i policzku; przy tym ruchu, znamię jej stanęło w świetle. Siną farbą wykłute było: „Gregori“.
    Agafon odskoczył i przed doktorem drzwi izdebki rozwarł.
    — Oto pan doktór, wasza wysokość! — oznajmił.
    Doktór skłonił się w milczeniu.
    — Tu jest chora — rzekła hrabina. — Mam nadzieję, że nie znajdziesz pan nic bardzo groźnego.
    Doktór zdjął szubę i dość długo badał chorą. Gdy stanął u stołu dla pisania recepty, spytała go o rezultat badania.
    — Febra skomplikowana cierpieniem płucnem. Da się usunąć — odparł.
    Agafon przyniósł pióro i atrament.