Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Paliłem papiery i podsłuchiwałem.
— To źle, bo to zawsze się coś niemiłego podsłucha.
— Czy ciotce sam Hlebowicz mówił, że się chce żenić z Jurjewiczówną?
— A mówił, duszko, mówił!
— A panna Marja mówiła, że kocha Lisieckiego?
— Co ty, duszko, taki ciekawy!
— Bo to niemożliwe. Zresztą on o niej nie myśli. Jemu to nie w głowie.
— To i dobrze, choć jedno robi. Grzechby był, żeby wiązał młodą dziewczynę, prawie dziecko, do swego szalonego życia. Nie godzi się zakładać gniazda takim, co sami nie mają nic, a służą idejom, za które każdy dzień grozi więzieniem lub kulą. To nieuczciwość, podłość, taką nawet pokusę dziewczynie robić. To wstyd, duszko!
Korewa milczał, patrzał w ziemię, potem ramionami ruszył i wyszedł.
A Kostuś pędził do domu. Już w bramie swej potrącił kogoś — i poznał Lisieckiego.
— A wy, od nas idziecie? — spytał zimno.
— Nie, czekałem na was.
— A byliście już u Wołodźkowej?
— Wiecie już! Nie, nie byłem. Dość było hecy u Horbaczewskiej. Całkiem jakby ja go ubił. Podlec był, tchórz! Dobrze, że nie zdradził, a ci jego żałują. To trudno, kto chce świat walić, ten musi swoją robotę zadaną zrobić, a nie — dałoj.
— A teraz Wołodźkowej ślepej co robić?
— Albo to nasza rzecz. Takich Wołodźkowych jest tysiące może w całej Rosji, będzie jeszcze dziesiątki tysięcy, jak robota się rozwinie. Po pas w krwi będziem brodzić, ogłuchniem od jęków. Co robić! Musi to przejść, na to się nie można oglądać, to drobiazg.
— My z wami nie pójdziemy!
— Jakto? Tchórzycie?
— Nie tchórzymy, ale to dla nas wstrętne. Zresztą