Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to ja panu dziękuję i ja nie szkodując panu płacę —
— Icze, — zawołał najmłodszego — weź tam na komodzie pieniądze i podaj panu. Pan wybaczy, ale dziś święto, nie godzi się pieniędzy tknąć dorosłemu. Niech panu dadzą dobry procent. Ja tego dyrektora i o pana pytał, niech pana to nie obraża. Jabym nie mógł mieć korepetytora, coby on był niespokojny! To on mówił, że pan w swojej klasie najpierwszy. Pi, pi, ja bardzo rad, że takiego dla Leosza dostał. Czy pan tu w Warszawie urodzony?
— Nie.
— A pański ojciec co? Urzędnik?
— Skądże! Polacy jesteśmy.
— To jakże pan potrafił pierwszym w klasie być?
— Jakoś nie mogli mi dać rady! — zaśmiał się.
— A pański ojciec to Jurjewicz!
— Tak.
— Miałem brata w Mińsku. Lasami handlował, to on raz interes miał z jednym Jurjewiczem. On u niego dęby kupił, a tu raptem tego pana wywieźli, i grubo brat łapówki dał, żeby te dęby wyrwać, bo majątek kazna zabrała.
— To może nasz, bo rodzice byli dziesięć lat w Tomsku, a majątek zabrali, niema!
— Może być, może być. To jakże teraz takie panowie żyją?
— Matka umarła na Syberji. Nas dwoje z siostrą babka utrzymywała. Teraz z ojcem jesteśmy.
— No i jakże zarabia ojciec? Ma jaki interes?
— Administruje domami hrabiego Ossorji, za to mamy mieszkanie i 15 r. miesięcznie pobiera. W gimnazjum za mnie babka płaci. Siostra już zarabia, ja też trochę! Niema biedy!
Stary żyd głową trząsł.
— Żeby ja powiedział, niema biedy, nu! Ale dla takich państwa, takie życie! Aj, aj!
Chłopak zaśmiał się.