Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ku niej idąc z pięściami. — Coś widziała, co wiesz, gadaj. Ino pamiętaj, że, jak co niepotrzebnego wiesz, to z tej chaty na nogach swych nie wyjdziesz.
— Ubijesz? Mnie? Spróbuj! — odparła bez drgnienia, podnosząc do niego twarz i wzrok przejmujący. Uderzyła weń temi oczami, jakby nagłym płomieniem, zmrużył swoje.
— Uchodź, — głucho zawarczał — bo cię uśmiercę! — Nie poruszyła się, mówiła powoli.
— Człowiek człowieka nie uśmierci. Nie ma tej mocy. Boża żniwiarka, śmierć sama tę moc ma. Kogo ona zeżnie, ten uśmiercony, i niema go. Ale, skoro człowiek człowieka zabije, to ten zabity zostanie z zabójcą i nie odstąpi go po kres żywota, by razem przed sądem stanęli. Nie ubijesz mnie, nieboże, i precz mnie nie goń. Jam ci nie zła, wszyscyśmy grzeszni!
— Uchodź! Won!
— Gore ci, gdy z wódką sam zostaniesz. Synaczkam twego dziś na rękach miała, u dziadków. Nie chadzasz tam. Pójdź!
— Won! Żeby twa noga tu nie postała.
— Bohuszewicz, pójdę, ale byś nie żałował!
— Jak cię jeszcze raz w miasteczku zobaczę, do prystawa odstawię, do aresztu.
Kobieta wstała. Sakwy swe zebrała powoli, jakby z żalem, otuliła się chustą, wzięła swój kostur, zmierzyła ku drzwiom. W progu stojąc, obejrzała się po ścianach smutnie.
— Idę, jakeś rzekł, nie wstąpię już. Będą tu nowe goście, inne! Hej, wspomnisz, te, co były, wspomnisz. O ściany wy stare, o gospodarzu nieszczęsny, jako mi was żal! Umarłe jesteście.
— Won! — Bohuszewicz rzucił się do drzwi, ale się one za żebraczką zawarły, stuknęła furtka zagrody, wszystko ucichło.
Tedy wrócił do stołu, nalał szklankę wódki, wypił, splunął, zaklął.