Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwróciła ku niemu swe bystre oczy i milczała.
Dziewka, sprzątająca po wieczerzy statki, spytała opryskliwie:
— To pewnie i jeść chcesz?
— Nie. Sytam.
— To i dobrze, bo garnki puste!
Zaczęła naciągać na siebie kożuch.
— Gdzie to się wleczesz! — krzyknął Bohuszewicz.
— Gdzie mi się podoba. Ja tu u was nie poddanka. Idę, gdzie chcę!
— Niechno posłyszę, że co szczekasz? — zagroził.
— I szczekać mi wolno, kiedym u kata w służbie! — odwarknęła, zatrzaskując drzwi.
Może i nie dosłyszał, bo tylka zaklął i dalej ćmił fajkę, w ogień patrząc.
A po chwili rzekł:
— Nie pomnisz, gdziem cię widział?
— Pomnę!
— Gdzież?
— Przy onym dębie wisielców! — patrzała nań przejmująco.
Milczał, powiekami przysłonił oczy.
— Ten, co wieszał te ludzie, moc miał — rzekła po chwili powolnie.
— Samsonową.
— Nie, Kainową.
Żachnął się, a potem grubo się roześmiał.
— To myślisz, że Jenisiejec wieszał Jenisiejców?
— Nie, wiem, że nie Jenisiejec to był. Ktoś za Boga chciał być, pomstę brać, a to nie wolno!
— Mądraś! Księżą gospodynią musiałaś być za młodu! — roześmiał się.
Milczała. Długą chwilę tylko ogień trzaskał i świerszcz cykał w ciepłej szparze pod piecem.
— Pięćdziesiąt ludzi było w Krośnie! — zaczęła po chwili. — Feliksowa tejże nocy zmarła w połogu, dziecko u błahoczynnego się chowa. I zmarły dwa chłopaki, zsie-