Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kantorek i po chwili przyniosła szkatułeczkę.
— Trzeba to sprzedać.
Szkatułka pełna była klejnotów.
Pochylili się nad nią i, przeglądając, mówili:
— Kolja prababki, matczyne perły, turkusy jeszcze stolnikowej, tabakierka szambelana, pierścień od ks. Józefa, brylantowy markiz babki, a ten szmaragd zaręczynowy ojca, spinki koralowe od żupana....
— Virtuti militari zostawię, resztę trzeba sprzedać.
— Szkoda! Do kroćset! — mruknął pan Ksawery.
— Trzeba zachować ziemię, tę trochę, co uratowano.
— Myślisz, że Stefek tu wróci! Matka go zwichnie, spodli, zmarnuje. On dla nas stracony.
— Ale ja muszę uchować przede wszystkiem ten klejnot, którego za pieniądze nam nie dostać. Dla kogo, mniejsza, dla wiary i idei! Wszystko inne sprzedam, byle to było!
— Rób swoje. Ja, wiesz, bić umiem, siec, gryźć. Potrafię teraz tylko kląć i plwać szelmostwu w oczy! Ty rób swoje! Ale możeby lepiej sprzedać srebro kozarskie, które Siemaszko uratował.
— Nie, to wszystko, co Stefkowi po ojcu zostało. Matka bogata wprawdzie, ale taka młoda, światowa, może jeszcze zamąż wyjść. Będę to srebro dla niego chować. Klejnoty moje. Zostawię trzy pierścienie, order Józefa, a resztę trzeba sprzedać. Jurjewiczom trzeba do Tobolska wysłać jaki grosz, tutaj inwentarze, ziarno, paszę kupić, Horbaczewskiej pomóc, Stasiowi też dać na dalszą kurację.
— Kto to kupi tutaj?
— Musisz z tem do Warszawy pojechać.
— To i owszem. Dowiem się, jakie są horoskopy polityczne.
Pani marszałkowa uśmiechnęła się smutnie i zamknęła szkatułkę z klejnotami.
— Nieprędko o nas znowu będzie mowa w europejskiej polityce. Jesteśmy, jak zboże po gradzie, strato-