Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzeba, jak niedźwiedź w jamie, w śniegu leżeć.
— Zamrzemy z zimna i głodu.
— Dusza twardo siedzi. Zrazu, zda się, pomyślenia nie wytrzymasz, a potem to i sama rzecz znośliwa. Dwie zimy my tak przebyli, z moim!
— Jakże was teraz nie pytają o papiery?
— Bo je mam. A jakże? W porządku.
— Kupiliście?
— Bóg dał. Tamtej jesieni na odpuście byłam i, jak się naród rozpełzł, i ja w drogę poszłam. Idę, noc była, w lesie potknęłam się o coś, macam, człowiek leży nad rowem, kobieta, już zimna. Taka, jak ja, żebraczka drogi dokonała. Myślę sobie: co ją mają po śmierci ciągać, w naszym stanie bezdomnym gdzie kres, tam i mogiła. Odsunęłam ją w gąszcza, pomodliłam się nad nią noc, ogarek gromnicy zatliwszy. A potem nad ranem znalazłam stare borsucze jamy, rozgrzebałam, i tam ją w piasek schowałam. A papiery, co miała w zanadrzu, sobie wzięłam. Nie moje, ale Bóg mnie pozna, a tu takim, jak ja, jak wy, niema imienia. Zapisani my w innych księgach.
Patrzeli na nią, a ona, jak to nadchodziły na nią jakieś zadumania, gdy prawie nieprzytomną się zdawała, poczęła coś mruczeć, aż w śpiew powolny przeszła:

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy
I hufiec Boży.

Marcelka poczęła płakać, Wiktor się przeżegnał, oboje drgającemi usty poczęli machinalnie za nią powtarzać:

Bo, kto zaufał Chrystusowi Panu
I szedł na święte kraju werbowanie,
Ten de profundis z czarnego kurhanu
Na trąbę wstanie.