Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się wykupić. Złożyli mu pięćset rubli.
— Mieli też kogo wybrać! Taki szachraj i pieniacz — rzekł Siemaszko.
— Bo to nikt iść się nie ważył, taki naród zastraszony, że, jak pijani, chodzą. Zajrzałam do Wiktora, myślę, może wrócił, a tam ta stara uboga w świronku gospodarzy, odzież w worki pakuje. Co robicie? — pytam. A to, mówi, jak zmierzchnie, powynoszę, co się da, w dzwonnicy ukryję. A ty, powiada, leć po niego, niech wraca, bo może jutro będzie za późno!
— Jakto? — spytał Wiktor, patrząc po wszystkich.
— At, plecie baba! Co się może stać! Toć was w Krośnie jest z półsetki ludzi, co wam zrobią? Ot, obedrą, sztraf będzie słony, — rzekł Siemaszko.
— Może wam w gościnę, na jaki tydzień ze stu Jenisiejców dadzą! — dodał Drozdowski.
— O Jezu! — jęknęła Marcelka.
— Ja wam radzę, zostańcie tu dni parę — rzekła stara Monika.
— Nie wytrzymamy. Musim lecieć! — rzekł Wiktor.
— Toć wiadomo, biedakom dusza zamiera! — poparła go Siemaszkowa.
— Ha no, to idźcie, ino nie drogą, ale pustkami i z lasu się nie wytykajcie naoślep! — radził ekonom. Mnie się widzi, że pojadą po waszym dobytku i zbożu, ale zawsze i skóry pilnujcie.
Siemaszkowa prawie gwałtem nakarmiła Marcelkę, a stara Monika rzekła:
— Zawszeć ja pójdę, pani powiem, co ona poradzi. Wyszła, krótko zabawiła.
— Pani mówi, byście, broń Boże, do domu nie szli, w lesie się przyczaili, czekali, co się stanie. A co? I ja tak mówiłam. Pani powiada: tamtych nie obronią, niech lepiej wszystko stracą, a swobodę uchowają.
— Pani myśli, że tamtych wezmą! Jakże? Wszystkich, to nie może być! — rzekł Drozdowski.
Stara Monika milczała. Młodzi, ogarnięci grozą, ni