Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do rzemiosła się swego wezmę.
— Aha, a z tą co będzie?
— Z Natalką? Myślę, że ze mną będzie.
— Tak, na wiarę?
— Inaczej nie może być.
— Nu, popróbujcie! — groźno warknął stary.
— Donos dacie? Wola wasza. Wy twardzi w swojem, ja w swojem. Popróbujemy się. Bywajcie zdrowi.
Zawrócił do wyjścia, gdy drzwi się otwarły, weszła Natalka.
— Marcin! — rzuciła się doń z wybuchem szczęśliwości, obejmując za szyję, całując, płacząc i śmiejąc się zarazem. — Tak coś czułam, tak mnie tu coś gnało. Mówię matce: polecę, może wstąpi po drodze. Powiada — pewnie, że wstąpi, to jutro razem do nas przychodźcie. Mój ty biedaku, toć do nitki przemokłeś, a jakiś czarny, do siebie niepodobny. Toć zrzuć to szynelisko przeklęte, zaraz będzie wieczerza.
— Natalko, ja tu nie zostanę. Zaszedłem, ojciec twój donosami grozi. Pójdę do Grel.
— Toć ojciec mi poprzysiągł, że ci złego słowa nie powie, że cię przyjmie.
Saturnin podniósł swe ponure oczy.
— Tutaj niech będzie i razem pracuje. Ale, jak ciebie zabierze na włóczęgę z sobą, na służbę jaką, po obcych dworach i kwaterach, to nie będę milczeć, wszystko wiem i wszystko powiem! Tutaj ty u siebie i ja u siebie. A on przystał, to niech razem będzie.
— I będziecie żądać, byśmy w Kozarach ślub wzięli? — bez tchu spytał Marcin.
— Nie! — rzekł krótko Saturnin.
— Jużeśmy się zmówili z Julką Skowrońską z Oziernej, że razem na ślub pójdziemy! Ją bierze Stefan Grzybowski z Siennej. Matka i Wikcia pójdą z nami, zaraz po kolendzie pójdziemy.
— Pozwolicie? — spytał Marcin. — Wiecie, że za to i wam spokoju nie dadzą!