Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieje?
— Depesza do mnie. Jadę jutro!
— Płaczesz, Misiu? Nie żenuj się.
— Dlaczego mam płakać! — żachnęła się.
— No, po nim. Zaręczyliście się, mam nadzieję?
— Nie mamy wcale zamiaru.
— O czemżeście gadali tyle czasu? A ja wam tak zazdrościłem! Co za cymbał z ciebie, Stefan. Jakto, nie wybaczyła ci jeszcze hrabiny?
— Nie żartuj — burknął Stefan, a Misia ruszyła szybko ku domowi.
— Misiu — zawołał za nią — wczoraj podsłuchiwałem, coście z Marynią mówiły w nocy.
Stanęła, jak wryta.
— Ja nic nie mówiłam, chyba zmyślasz. Poco mię prześladujesz, dokuczasz! — dodała prawie ze łzami. — Ach, żebym tu już nie była!
Dogonił ją, ujął za rękę, pocałował.
— Nie, nie, nic nie powiem. Nie będę dokuczał, ani żartował. Nie chcesz ani mnie, ani jego — dobrze! Zabalsamujesz się, jak Duszka, będziesz swatała moich synów. Już zgoda! No, roześmiej się. Stefan zaraz wyjeżdża, ja zostanę. Przecie z dwojga złego mnie wolisz, no powiedz? Do mnie nie masz żalu za nikogo. On sobie pojedzie, dzięki Bogu! I już odszedł, niema go. Zadręczał cię, niegodziwiec, puls, jak w zapaleniu. No, na zgodę, na przyjaźń, Misiu, siostrzyczko, dostanę buziaka?
Żachnęła się, spojrzała nań wściekle, skoczyła na ganek i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Kostuś wrócił też do domu, Stefana nie było i, nie doczekawszy się go, zasnął.