Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niedawno, jeszcze kilka dni temu! Nie cierpię takiego łgarstwa i wykrętów.
— Kiedy ci przysięgnę, żem nigdy nie kłamał. Ta dziewczyna nie istniała dla mnie onegdaj, patrzałem na nią, nie widząc.
— No i co?
— A dziś nie istnieje nic, tylko ona.
— Wiosna! I nie wierzyć to w traf i przeznaczenie. I to ja ciebie tu na to przywiozłem! Podziękuj.
— Zaco? Za twe plotki?
— Głupstwo! Czy myślisz, że wiosna tylko dla ciebie. Szelmowski szczęśliwiec! W tem oknie w kancelarji pewnie nie prosząc dostał buziaka, a ja pół roku napróżno się starałem. A teraz pójdę spać, a ty pewnie znowu pod okno kancelarji, bo się świeci jeszcze.
— Anim jej mówił jeszcze, ani mnie przyjmie. Mówiłem babce tylko i spodziewam się odmowy. I tobie to zawdzięczam.
— Mnie! To ja mam romans z Podhorską? Mój Boże! Gdzie mnie, urwipołcia, stać na takie zbytki. Hrabina! Nie dojechałem nigdy wyżej magazynierki, i co najwięcej, wiedział o tem stróż. Da ci Misia, da roboty! Odechce ci się świetności salonowych i tryumfów Don Juana! Więc nic? No, to dobranoc ci, i nie zazdroszczę już rozmówki pod tem okienkiem. O Misia umie drapać i parskać jak kotka, a cierń jej wbiłem mocno w serce! I jedź ty sobie ze swym harbuzem choć jutro, bo mi jeszcze i Ostaszewską zbałamucisz.
Podeszli pod okno kancelarji, było otwarte. Misia przy biurze pisała kwity.
Kostuś cisnął na biurko kilka kwiatów czeremchy.
— Pozdrawiam cię wiosną, o dziewico! — rzekł patetycznie.
Odrzuciła niecierpliwym ruchem kwiaty i zmarszczyła brwi, bez słowa.
— Listopadowy masz humorek, bo gwałcisz naturę.