Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

choć resztki duszy, to chyba cudem.
Powstał i wyjrzał przez okno.
— Ale ja tu się zagadałem, a pora wracać, deszcz ustaje. Przywiozłem pani marszałkowej pieniądze za kartofle i proszę o rachunek kwitów.
— Misia to z panem załatwi, ale bez kolacji to pana nie puszczę z Grel. W przyszłym tygodniu przyjedzie do Oziernej komisja śledcza w sprawie samowolnego grzebania zmarłych na cmentarzu krośniańskim. Trzeba tym ludziom poradzić, jak się mają tłumaczyć. Świadkiem podobno jest Saturnin Krośniański. Tego się nie przejedna.
— Kafar mi mówił, że nic nie powie Saturnin! — rzekła Misia. — Chodźmy do jadalni. Babci spocząć pora.
Ruszyli się wszyscy, tylko Stefan pozostał, jakby nie słyszał. Staruszka dotknęła jego ramienia.
— Co ci dziecko? Czyś niezdrów? Takie masz gorejące oczy i takiś milczący?
— Babciu, czy Białozór ożeni się z Misią? — spytał.
— Nie, dziecko. On jest żonaty. Tam się ożenił.
— A żona.
— Porzuciła go. Było dziecko. Umarło, i on mi to opowiadając, mówił: “Szczęściem!” Rozumiesz, ile musiał przeżyć, żeby śmierć dziecka, zdradę żony nazwać szczęściem. Biedny człowiek!
— Ale Misia go kocha, babciu?
— Nie wiem. Daj Boże, nie! Dlaczego pytasz?
— Ona musi być moja.
— Misia? Skądże?
— Nie wiem. Tak przyszło. Mam tego pełną duszę, serce, głowę, oczy! Chodzę jak we śnie. Babciu, czy ona mnie zechce?
— Nie wiem, dziecko! Może tobie minie fantazja, raptem, jak przyszła. A tamto, Stefanie? Misia wie o tamtem; Kostuś, Hlebowiczowie opowiadali. Stosunek utrzymujesz. Dziwiłabym się Misi, żeby ciebie chciała.