Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo miła, skromna panienka. Skończyła pensję w Warszawie.
— Matka podobno straszna sekutnica.
— Aha, sekutnica, bo syn długów narobił, mąż był do niczego, i została z długami i biedą.
— A one tu bywają?
— Bywają, teraz ten tyfus to wszystkich wystraszył, oprócz Białozora, co od Misi i miotłą nie odpędzić. Ot, zostań trochę, w niedzielę do kościoła pojedziemy, to was zapoznam. Ostrowy to mało co od Grel mniejsze, tylko, że lasy nieboszczyk wyrąbał, ale gorzelnia jest i dużo siana. A panienka Zosia, brunetka, cichutkie, dobre stworzenie. Jakby dla ciebie stworzona. Z Misią naszą to ci nie para.
— Dlaczego?
— Jak dwa koty, na siebie byście fukali. Misia nikomu nie ustąpi, a ty złośnik. Misi trzeba innego!
— Pewnie Stefana, bo ma ziemię, a ona gospodyni. Ciotka to w żadnych kombinacjach swych materjalnych nie uwzględnia miłości!
— Bom stara i tyle widziałam nieszczęść z miłości.
— Niemało nieszczęść u nas uczyniła i ślepa miłość do ziemi! — szepnął Stefan.
Ale staruszki umysł zanadto słaby już był, by dyskutować. Skamieniał w jedną formę zaludnienia na nowo tej ziemi, zniszczonej szałem rozpaczliwego wybuchu żądzy wolności.
Popatrzała na Stefana swemi wyblakłemi oczami i pokiwała głową.
— Niech już Białozór bierze Misię. Wart jej...

W cichych, utajonych w borach swych, Grelach, zapanował ruch niebywały. Gniade klacze i stary powóz pani marszałkowej zaznały trudu, a głuchy lokaj zupełnie stracił głowę. Przywieziono i odwieziono doktorów, przywieziono Hlebowiczową, posyłano i odsyłano codzień na pocztę listy i depesze. A wszyscy mieli rozradowane