Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dni się łasi, dogląda! Otruła. On wie, że umrze, ryczy, jęczy księdza naszego! Byłem, ksiądz nie chce. Co robić?
— Leć do Feliksa! Niech ze dwóch mieszczan sprowadzi, może chce zeznać przed śmiercią. Ja tam pójdę. Leć!
Gdy Kafar do izby umierającego wszedł, aż się przeraził ryku, który napełniał pokój.
Bohuszewicz siny był, straszny, oczami pełnemi grozy patrzał w jeden kąt i to ryczał, to dzikim głosem z kimś niewidzialnym gadał.
— Przyszłaś, twoja prawda. Djabli mnie wezmą. Aaa! Powiem, powiem, nie patrz tak straszno, wszystko powiem. Aaa, kiszki mam żaru pełne. Ratujcie, pali!
Żony nie było. Doktór i parę kumoszek krzątało się po izbie. Na widok Kafara doktór go na stronę odwołał.
— Warto sprowadzić prystawa. To nieczysty wypadek. Gdzie syn?
— Zaraz tu z ludźmi przyjdzie. Czy on przytomny?
— Nie na długo już. Może godzinę.
Przerwał im znowu straszny głos:
— Stało się, coś gadała! Kto ty? Skąd wiesz? Nie widziałaś, a wiesz! Nikt nie wiedział. Ja miał prawo zabić, mnie zabili! Wódki dajcie. Iwan, księdza, ja chcę wrócić! Ja przeklęty. Zabili mnie, piekłu zaprzedali, a teraz struli! Księdza, ja wszystko powiem.
W tej chwili drzwi się szeroko rozwarły, poprzedzony przez żonę, wszedł błahoczynny z djakiem i zaczął przyodziewać szaty ceremonjalne. Djak zapalał świece woskowe, kobieta padła na kolana. Doktór i Kafar usunęli się na bok. Duchowny zaintonował modlitwę.
Bohuszewicz zaryczał, zawył, wyprężył się tragicznie w swej martwocie paraliżu, jedyną wolną lewą rękę wysunął, w pięść zwiniętą.
— Iwan! — zawołał rozpacznie. — Nie daj mnie!
Zziajany, bez tchu, chłopak wpadł do izby, do ojca przyskoczył.
— Tatku, ludzie przyszli, Feliks, Marcin, Stefan, i