Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stary z łóżka dawał mu rozporządzenia i chłopak cały dzień był na folwarku, lub jeździł po jarmarkach.
Tak nadeszły święta. W dzień Wigilji ponuro było u Bohuszewiczów. Gospodyni na drugiej stronie domu, u siebie, warzyła i piekła, stroiła swoje dzieci. Mężczyźni byli u siebie.
Iwan wrócił o południu od gospodarstwa i siedział pod piecem, stary, jak zwykle, leżał nieruchomy i stękał.
— Ogarnij się na wieczór. Pójdź gdzie — rzekł do syna.
— Nie chce mi się. Gdzie się mam włóczyć. Posiedzę z wami — odparł apatycznie.
— Na Kutję twoje rodziny były. Dwadzieścia cztery lata temu. Pamiętam, wróciłem z furmanką wieczorem, a tu bab pełen dom, i świekra mi mówi na progu: syna masz, ale wieczerza to jeszcze nie warzona. Tak i byli bez Kutji.
Stęknął i umilkł.
— Mówiłeś Kafarowi, żeby do mnie zajrzał? — spytał po chwili.
— Nie miałem śmiałości.
— Ot, to pójdź dziś przy święcie. Idź, powiedz, że mam interes, on dziś nie robi pewnie.
— A jak wyłaje i wypędzi? Wtedy głupio ja zrobił, teraz mi wstyd.
— To przeproś i powiedz, że ja bez mocy.
Iwan zaczął się zbierać. Przebrał się, naciągnął nowy kożuch i poszedł.
Pod furtką długo się wahał, i bardzo serce mu biło, gdy próg przestąpił. U studni skrzypiał żóraw, spojrzał i do reszty odwagę stracił. Wodę wyciągała Wikcia.
Poznała go i zlękła się. Porwała wiadro i skoczyła do domu.
Iwan po chwili wahania wszedł za nią i spotkał w sieni Kafara.
— Ojciec mnie przysłał z prośbą — zaczął chłopak nieśmiało.