Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zerwała się i uciekła, płacząc, a chłopak, jakby zarażony, wrócił do topora i raz wraz rękawem ocierał oczy.
— Ucieknę chyba dzisiaj w nocy, bo nie wytrzymam — myślał z desperacją.
Wieczorem wrócił stary z cegielni, zasiadł do liczenia dziennego zarobku, potem do wieczerzy.
— A gdzież mechanik? — spytał.
— Mleka się napił i spać poszedł. Skończył młocarnię.
— Nie może być? Sam? Toć na trzech było.
— Takci i robił. Albo to jaki cham!
— Rubla dziennie bierze, to niech się stara.
— Toć Rebeszko zabiera i jemu daje tylko czterdzieści groszy.
— To dureń, kiedy tak. Pewnie myśli, że córkę Rebeszki dostanie, a stary, byle chłopca do wojska wzięli, wesele wyprawi ze Smólskim.
Dziewczyna sprzątała statki, posłała łóżko ojca i poszła do swego alkierzyka.
Po chwili psy poczęły ujadać, targnął nią niepokój, wyszła na podwórze i podeszła do gumna, psy ujadały u bramy.
— Kto tam? — spytała.
Cień człowieka zamajaczył, poznała.
— Co to? Pan idzie? — wyszeptała.
Noc była chłodna, szron się szklił na ziemi. Marcin był w kożuszku z torbą narzędzi na ramieniu.
— Pomyślałem, że lepiej na noc iść. Do Rebeszki świat drogi, dzień roboczy tracę. On sam po rachunek się zgłosi do waszego ojca. Ja robotę skończyłem. Można jutro młócić.
— Ot, i pożegnanie pańskie. Jak z turmy ucieka.
Stała ledwie odziana, bosa, z odkrytą głową, trzęsąc się cała.
— Przeziębi się panna. Toć mróz.
— Mnie lepiej śmierć, niż takie życie. Poco mnie żyć, jak pan odejdzie. Boże mój, Boże! I nawet dobre-