Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czył się do Kafarów i przeprowadził aż do progu domostwa.
Odrazu zagaił rozmowę po rusku, ale Kafarowa odparła, że tego języka nie rozumie, silił się tedy na łamaną polszczyznę.
Na progu, gdy się z pożegnaniem ociągał, Kafarowa poprosiła go do izby, na co się skwapliwie zgodził. Mieszkanie składało się z jednej stancji, alkierza i kuchni. Czysto było i porządnie, choć ledwie osiedli.
— Może zjecie z nami obiad! — zaproponował Kafar. — Tyle czasu stołował mnie wasz ojciec, rad ugoszczę syna.
— Nie głodnym, ale chętnie posiedzę. Tu w tem podłem miasteczku rad człowiek zagranicznych ludzi poznać i pogadać.
Kobiety przeszły do kuchni, on gadał z kowalem, raz wraz na drzwi zerkając.
Po chwili dziewczyna weszła już bez chustki na głowie, a w koronie ze złotych warkoczy, i poczęła stół do posiłku nakrywać.
Bohuszewicz ścigał oczami każdy jej ruch, a wreszcie nie wytrzymał i rzekł:
— Nu, prawdę gadają, że zagranicą wszystko inne. Waszej córki to z żadną tutejszą nie porównać.
— Dobre dziecko, dzięki Bogu — odparł Kafar — ale dobrze, że was nie rozumie, boby się zasromała.
— Już ja jej to “po polsku” powiem — zaśmiał się.
— Jak chcecie, ale by wam się nie odgryzła, bo na zaczepkę nie zmilczy — rzekł z uśmiechem.
— Jaż nie cham, żebym nie wiedział, jak z delikatną panną pogadać. Mnie nie osobliwość i u błahoczynnego bywać.
— Wiem, ale moja dziewczyna dzika, żadna panna, ot, prosta kowalówna. Od matczynej spódnicy nierada odejść, wiana mieć nie będzie.
— Co mnie wiano. Stary nie za swoje pije, a spryt do interesu żydowski ma.