Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dorożki.
— Niema Kostusia? — zauważył dopiero Stefan.
— On musiał zostać przy tamtych.
— I babunia tam wraca?
— Tak. Zawołaj dorożkę. Odprowadzisz mnie do bramy.
Gdy wsiedli w jednokonkę, pochylił się do rąk jej z wybuchem szczęścia.
— Babunia mnie odrazu poznała! Jak?
— Fotografję miałam od Jurjewiczów, zresztą za bardzo jesteś do ojca podobny. Znałam cię, rok po roku, jakeś rósł. Zmieniłeś się w ostatnich czasach. Musiałeś mieć jakieś gwałtowne wrażenia. Zmieniłeś się. Możeś chorował?
— Nie, babuniu! — zająknął się, zawahał i dodał, jakby zmuszony jej wszystko opowiedzieć:
— Kocham. Strasznie kocham.
— Misię! — spytała ze współczuciem.
— Nie — odparł i nie śmiał dalej mówić. Raptem odczuł wstyd, zrozumiał, że stosunek z mężatką nie był honorem, że jej tem się nie może pochwalić.
Popatrzyła badawczo, długo, i zrozumiała. Nie pytała dalej.
— Nie skończysz w tym roku gimnazjum?
— Boję się. Może.
— Szkoda. Jeszcze rok. Ale trudno. Różne ognie musi młodość przebywać. Ja wiem, że nie upadniesz bez powstania. Co robić! Jeszcze rok!
— Babunia-by wolała, żebym skończył teraz.
— Wiem, jakeś się uczył. Byłam z ciebie dumna. Te szkoły tu, najcięższe. Myślałam, że już będziesz maturzystą, człowiekiem. Obmyślisz sobie karjerę.
— Czemby babunia chciała, żebym był?
— Żebyś szedł za swem powołaniem, obrał fach, do którego czujesz pociąg, mógł zarobić, na nikogo i na nic nie rachował. Po ojcu nic nie masz, wiesz, gdzie poszło. Ja ci uchowałam ziemi kawał, ale to nie dostatek i pano-