Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chorzy mieli się jednakowo.
Stefan zobowiązał cerbera, żeby się dowiedział, gdzie i kiedy stara pani będzie wychodzić na miasto, i poszedł do gimnazjum.
Od dawnego czasu pierwszy raz uważał na lekcjach i rozpytywał kolegów o “kucie” do egzaminów.
Naprawdę poczuł lęk, że nie da już rady, że zmarnował rok nauk.
Wieczorem był znowu na Marjensztadzie. Stróż mu oznajmił, że stara pani była na Mszy św. u Bernardynów, i że z chorych mały pewnie nie wytrzyma.
Jakoż nazajutrz przeczytał Stefan w kurjerku, że Sarosiek zmarł. Pogrzeb był naznaczony na dzień następny na ranną godzinę. Tej nocy nie mógł zasnąć i jednym z pierwszych był w kościele.
Mała, czarna trumienka stała w środku, bez kwiatów i światła. W ławkach siedział wąsaty, ogorzały, niemodnie ubrany człowiek, patrzał na tę trumnę, oczami mrugał i ocierał pot z łysiny. Twarz jego była zresztą spokojna i jakby zgasła, osnuta jakąś pleśnią i martwotą.
Był to stary Sarosiek. Przybył z głębi swej dziczy na wieść o chorobie syna, zapożyczył się na koszty, rzucił siewy i robotę, i trafił na pogrzeb. Pięć lat, odmawiając sobie wszystkiego, kształcił chłopaka, no, i nie było syna.
Mgławe, jakby bezmyślne były oczy, wpatrzone w trumnę.
Stefan u drzwi stanął i śledził wchodzących. Nagle drgnął i o krok postąpił. To ona była! Czarno ubrana kobieta, prosta, wysoka, a tak inna od wszystkich. Za nią szedł Kostuś.
— To ona! Babka. Matka ojca, bohatera!
Ale i ona go spostrzegła. Przez jej twarz pełną skupienia i łagodnej powagi, poszło drżenie, blask, poruszyły się usta.
— Stefan — zrozumiał, że to rzekła, i już był przy niej, pochylony, rękę do ust tuląc.