Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sama chora, a ojciec przyjechać też nie może, a tam w domu taka bieda, że na doktora niema. Na pogrzeb złożyli się znajomi Litwini! Niema Horbaczewskiej! Duszka nie wie, leży nieprzytomna. Ja już wszystko sprzedałem, ot, i książki przyniosłem. Daje Żyd rubla. Cały ratunek w babce.
— W jakiej babce?
— W jakiejże? W naszej! Telegrafowała, że przyjedzie.
— Kiedy?
— Może dziś, może jutro.
Wieść ta uczyniła na Stefanie głębokie wrażenie, wyrwała go z manjackiego zacietrzewienia, obudził się jak ze snu, przypomniał wszystko, o czem od paru miesięcy nigdy nie myślał.
— Zobaczę babkę! — szepnął.
— Nie wiem — rzekł z namysłem Kostuś. — Ona pewnie nie pozwoli, żebyś tam przyszedł.
— Jakto? Nie zechce mnie widzieć? Dlaczego?
— No, bo tam tyfus. Troje leży. Niebezpiecznie.
— A ty?
— Ja blaszany. Mnie się nic nie ima. Zresztą ja nie Hrehorowicz. Nade mną nikt się nie rozpada.
— Głupstwo prawisz. Misia....
— Już ty milcz i nie drwij! — zaperzył się Kostuś. — Misia tyle o mnie dba, co i o resztę ludzi! Biedactwo, co o niej mówić! Pewnie umrze!
Chłopak prędko wyszedł, kryjąc swą rozpacz. Dogonił go Stefan.
— Nie bądź-że mazgajem, żyć będzie Misia, pobierzecie się, będziecie szczęśliwi.
— Odczep się ty ode mnie! Nie udawaj przynajmniej w żywe oczy. Zmarnował taką dziewczynę i jeszcze się natrząsa! Tfu, wstyd!
Splunął i poszedł. Stefan pozostał odurzony! Nazajutrz rano pobiegł na Marjensztad i rozpytał stróża.
Jakaś stara pani przyjechała późnym wieczorem,