Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chłopców.
— Holender! — nazywano go.
Pewnego dnia Misia przyszła sama, spotkali się u wejścia i razem zaczęli zataczać koła. Dziewczynce szło niezdarnie, podał jej rękę, podtrzymywał i kierował.
— Gdzie się pan tak doskonale wyuczył? — spytała.
— W Szwecji, dzieckiem.
— To pan był w Szwecji?
— Ja tu przyjechałem, mając lat dwanaście. Przedtem chowałem się zagranicą. Całą Europę znam i wszystkie sporty umiem.
— Zazdroszczę panu.
— A ja pani.
— Czego?
— Zna pani coś więcej, coś piękniejszego.
— Co takiego?
— Litwę naszą.
— Ot, osobliwość! Może pan w każdej chwili poznać. To niedaleko.
— Mnie daleko.
— I i i, niebardzo się panu chce.
— Albo to się ma, czego się chce!
— A zawsze, byle mocno chcieć!
Poczerwieniał i ukradkiem na nią spojrzał.
— Czy pani krewna mojej babki? — spytał po chwili.
— A jakże. Przecie to ona za mnie płaci na pensji.
— Pani u niej bywa?
— Bywam i tak strasznie ją kocham.
— Strasznie! Tak jak Kostuś panią?
— Albo on rozumie, co plecie?
— Mnie się zdaje, że kto kocha, to milczy.
— Albo chodzi smutny i poważny. U nas w klasie jest jedna, co ma narzeczonego. Wcale mi się nie podoba. Patrzy na nas zgóry, a najgorsze ma stopnie. Jabym się wstydziła.
— Czego?
— Najprzód przyznać się, że mam narzeczonego, a po-