Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu grozi. Mam do pana całe zaufanie, że go pan ustrzeże od wszelkich pokus i niebezpieczeństw.
— Ależ, proszę pani! Nie mam żadnej zasługi. Pan Stefek ma tak dobrą naturę, taki zdolny! Ja naprawdę nic mu nie pomagam! — jąkał zawstydzony Jagodziński.
— Ach, panie, ja wiem, niestety, jaki on niepewny! Może moje modlitwy go ustrzegą, życie temu poświęciłam. Tak się lękam!
— Warjatka baba! — pomyślał w duchu Jagodziński.
Otrzymał też łaskawych słów kilka od hrabiego i został uwolniony na wakacje.
Na jesieni powitali się znowu uczeń z korepetytorem. Stefek urósł, zmężniał, opalił się, żwawiej się ruszał. Ale trwało to krótko. Zda się, z szynelem i tornistrem naciągał inną skórę, zda się, że nadęta wielkość dziada kładła mu pęta na duszę, a atmosfera uroczysto-sztywna całego domu gasiła w nim życie. Po paru tygodniach stał się zwykłym automatem. W tym drugim roku zdarzyła się pierwsza awantura, a było to tak.
Co rano, gdy Stefek wyszedł do szkoły, pani Oktawja sama pilnowała sprzątania pokoju jedynaka. Rano też Jagodziński, odprowadziwszy pupila do gimnazjum, szedł za swojemi sprawami i wracał z nim równocześnie.
Otóż pewnego dnia zastał w domu popłoch, pani Oktawja miała atak, siedziało nad nią trzech doktorów, hrabia kazał prosić pana Jagodzińskiego zaraz do swego gabinetu. Był cały wzburzony.
— Proszę pana, stała się niesłychana rzecz. Moja córka znalazła dziś u Stefana w stoliku, schowane na samym spodzie to.
I pokazał zeszyt wierszy.
Jagodziński przejrzał; były tam przepisane wszystkie utwory zakazane Mickiewicza, “Boże coś Polskę”, “Z dymem pożarów”, “Gdy naród do boju wychodził z orężem” itp.