Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na mnie za ten krzyż donos dał. Takich wielu teraz jest, tacy tu u siebie, a nie my! Ot, czego się panowie po lasach dowojowali! Dla takich panowania!
Wstał stary, spojrzał na słońce, wszedł na cmentarz do grzebalnej kapliczki, odmotał sznur w dzwonnicy i począł odmawiać wieczorny Anioł Pański. Wszedł za nim Wiktor i napisy na pomnikach odczytywał. Zastanowiła go jedna mogiła. Leżał na niej głaz polny, bez napisu, stał krzyż dębowy i młody, silny dębczak rósł u krzyża, strzelając zuchwale ku górze. Całą mogiłę pokrywały kwiaty.
— Czyj to grób? — spytał Wiktor.
— Widać żeś nie tutejszy. — Nie wiesz kto pani z Grel.
— Byłem w Grelach. Pani żyje.
— Ale to jej grób. Ona ten kamień położyła, ten dąb zasadziła, tych kwiatów pilnuje. Co niedzieli tu bywa. Syn jej tu leży, naczelnikiem partji był, rozstrzelany w miasteczku! Jedyny syn!
Wiktor ukląkł i począł się modlić, potem się schylił i ten głaz pocałował.
Stary dzwonił, dźwięk szedł daleko, po pustych już łanach, aż o lasy się obijał.
Nagle w miasteczku rozległy się prędkie, kołaczące hałaśliwie, urywanie, inne dzwony, kilka naraz. Stary przerwał i, umocowując sznur, rzekł posępnie:
— To w cerkwiach na wieczerzę biją. Myślałby, że kto z tego bydła pójdzie. Poco im się modlić, i tak wszystko mają!
Posunął się ciężko do swej chaty, a Wiktor pozostał, nie mogąc się od tej mogiły oderwać.