Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pustką i znaczkiem. Nie przywitał nikogo, ani zdjął czapki.
— Stasik doma? — spytał.
— Nietu! — odburknęła Bohuszewiczowa.
— Kuda czort ponios?
— Mnie czto za dieło! Iszczi!
Chłopak zawrócił i wyszedł, gwiżdżąc.
— Urósł Iwan! — rzekł stary Adam.
— Czynownik, sobacze mięso! — burknęła kobieta z niedającą się wyrazić nienawiścią.
Mężczyźni pili piwo, palili fajki i ziewali.
Po niejakimś czasie rzekł Adam:
— Zmachali my się mocno, pójdziemy spać na siano, jutro rozmówim się z gospodarzem.
— I pewnie, on nad ranem czasem wraca, pijanica. Tam idźcie spać, gdzie zawsze, tylko fajki zostawcie.
Wyszli — trafili do odryny i legli trzej.
Franciszek Kafar rzekł do Adama.
— Pójdę.
— Idź, w niedzielę wróć! Wszędzie o trzodę pytaj.
Człowiek tylko głową skinął i wysunął się na ulicę. Ku borom ruszył prędkim krokiem. Noc była jasna. Franciszek Kafar rozglądał się, czasem stawał i w dal patrzał, jakby dziwił się czemuś, to czegoś szukał, ale z pewnością nie błądził, ani się wahał. Szedł, szedł bez śladu zmęczenia do boru, potem borem, potem skręcił ku byłym osadom Krośniańskim — i już bez drogi, rżyskiem, ku czerniejącemu kościółkowi. Stał jeszcze, stała i dzwonnica bez dzwonów, tylko cmentarza i ogrodzenia nie było śladu. Człowiek ku drzwiom przyszedł, dotknął ręką kłódki i pieczęci i odetchnął, że przecie innej wierze nie służył, a potem kapelusz filcowy zdjął i krzyżem u drzwi padł, jakby ramionami tę ziemię obejmował i do piersi garnął — i począł przejmującym szeptem odmawiać pacierze.
A ta ziemia, ten próg, te sczerniałe ściany, te groby zielskiem porosłe, poznały go pewnie, pomimo twa-