Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siednie rody się szczycił. Aż za Sasów począł marnieć, jakby swe żywotne soki wyczerpał.
Jeden po drugim obumierały odrośle i konary. Za Poniatowskiego jeden pień tylko został w Gródku, skupił przy sobie całą fortunę, obarczoną mnóstwem procesów.
Procesy pożerały fundusz — pożerały ją i inne obowiązki. Parę folwarków i jedno życie kosztował Bar — parę folwarków legiony — sepety ze złotem poszły w trzydziestym roku.
I ludzi poczęło braknąć Barcikowskim.
Rzadko który dwóch chłopców uchował, rzadko który nie podzielił się z synami z krajem, nie stracił, zaledwie do lat męskich uchowawszy.
I tak zeszło, że z owej możnej familii po trzydziestym roku została w Gródku jedna niewiasta z wyrostkiem — a z dóbr ino to, co najmniej było warte: grzązkie, czarne lasy, wody i wydmuchy piasczyste.
Jeszcze fortuna była zasobna, choć niepokaźna, jeszcze zapas był stary i magnackie ostatki i dzielna dłoń była, co je trzymała. Pani Anna Barcikowska w lat dwadzieścia wdziała czepiec wdowi, dom zamknęła, zasklepiła się w pracy i samotności.
Bałwochwalczo kochała jedynaka, strzegła go tylko przed światem i przed marzeniami, nie dawała odstąpić siebie i ziemi i by od szałów uchronić, ożeniła go wcześnie, chcąc silniej jeszcze do domu i gniazda przykuć.
Synowę sama wybrała. Była to dziewczyna młoda, zhodowana i wzrosła w tym zapadłym kącie, najmłodsza z rodziny niebogatych sąsiadów. Podobała się Sewerynowi Barcikow-