Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Filip, może ci pomódz!
— A gdzieżeś podziała panicza?
— Przyszedł do naszego ogródka ten wujaszek, co to przyjechał, powiedział Waciowi, że go ze sobą zbierze, kazał pokazać kajeta i książki, poszli do domu, a ja tu! Dlaczego ten wujaszek ma Wacia zabrać?
— A no, pewnie do szkoły. On się tu na nic nie zdał, niech jedzie!
— A jak on pojedzie z wujaszkiem, to jakże będzie z ogródkiem. Może on i króliki z sobą zabierze?
— Głupiaś. I króliki i ogródek ja obejmuję pod moją władzę. A ty będziesz musiała mnie słuchać.
Była to dla Jadwini tak straszna ostateczność, że usiadła w piasku i poczęła płakać. Filip wyjrzał z dołu.
— A co? Boisz się mnie, ty mała. To dobrze!
Jadwinia szlochała coraz bardziej.
— Czego ryczysz? Przecie ciebie nie biję. Jak mnie będziesz słuchać i przysięgniesz mi wierność, będę dobrym wodzem!
To wcale nie uspokoiło dziecka. Zanosiła się łkaniem. Szczęściem opodal za płotem, ścieżka szła od piwnicy i wracała nią pani Barbara. Dzieci jej nie widziały, aż stanęła nad samym dołem.
— Co ty tu robisz, Filipie? — spytała swym łagodnym, cichym głosem.
Chłopak obejrzał się przerażony i pierwszy ruch był — do ucieczki. Myślał, że to babka.
Ale przed matką nie uciekał nigdy. Pozostał tedy i odparł spokojnie:
— Jaskinię sobie kopię!