Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szyderczo. — Gródek już mój i ja go utrzymam, lepiej od ciebie.
Filip nic nie odpowiedział. Był blady, mgłą mu zachodziły oczy — popatrzał na brata, odwrócił się i zataczając się, poszedł bez celu przed siebie.
Późnym wieczorem zaszedł do Ostrobramy. Lampka, jak gwiazdka, świeciła przez zamknięte kraty kaplicy, ulica była pusta. Piersią do kamieni położył się Filip i wypłakał tam cały swój ból i mękę i lata znoju i rozpacz i rozbicie. Przechodnie widzieli w cieniu rozkrzyżowaną postać, słyszeli jęk i łkanie, ale się nikt nie dziwił i nie zatrzymywał.
Te kamienie, i ta ulica, i ci ludzie znali takie łzy i jęki, a Ta Cudowna, w tej malutkiej kaplicy, już miliony takich bólów uleczyła — miliony dusz wygoiła!