Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale wnet spostrzegła jego zmienioną twarz, i spytała:
— Co się stało? Nieszczęście u nas?
— Gdzie Wacław? Dawnoś go widziała?
— Kilka tygodni temu. Niema go tutaj! Wyjechał do Petersburga. Masz do niego interes?
— On się żeni!
I gorączkowo, bezładnie opowiedział rzecz całą. Dziewczyna słuchała, blada, jak ściana, wreszcie rzuciła się do drzwi, wołając:
— Chodźmy do jego mieszkania — spytamy o adres służbę — i ty goń za nim.
Polecieli. Pan prokurator miał pyszny apartament, ale służba nie znała petersburskiego adresu — musieli iść do sekretarza. Ten musiał być dobrze poinformowany, bo dając adres, dodał z dziwnym uśmieszkiem na bladej brzydkiej twarzy tatara:
— Wątpię, czy on tam jeszcze będzie. We środę go już tu oczekujemy z żoną!
Zacisnęli zęby, żeby nie zawyć, i wprosi pojechali na dworzec. Jeszcze ostatniej czepiała się nadziei Jadwinia i szeptała, dysząc:
— Nie może być po ślubie! To za prędko. Przecie zapowiedzi trzy tygodnie. Jeszcze w porę przyjedziesz i nie dopuścisz. W ostateczności matkę trzeba sprowadzić. Mój Boże! To się nie stanie! To niepodobna!
Zabił matkę, zabił matkę! poczęło znowu wiercić w mózgu Filipa. Nie czuł zmęczenia, jechał, jechał — nie jedząc, nie śpiąc i tylko ściskał pięści na lokomotywę, że się za wolno posuwa. Nareszcie dojechał. Wprost z dworca kazał się wieźć do mieszkania, które mu wskazano. Dzwonił, stukał, nadaremnie. Tedy bez-