Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

września znowu zima. Kto tu żyć skazany, ten i wiosny nie zobaczy.
Antoni cugle opuścił i do niej się zwrócił. Blask mu przeszedł po twarzy.
— Nasza wiosna! — wyrzekł, ciężko oddychając. — Nawet ta szara, bez koloru, niby zimna, a co w niej życia, co zdrowia, co ochoty. Luty teraz, to już u nas o południu słońce wesołe i wiatry gęste. Już nadzieja w sercu, zaraz coś śpiewać pocznie.
Panna Marja potrząsnęła głową.
— Panie Mrozowicki, — rzekła — niech pan tego nie mówi! Tutaj i wspominać tego nie trzeba, nie można! Jeszcze pan nie wie, jak z tą myślą trzeba być ostrożnym. To jad, to paraliż woli i mocy
— To i pani to zna? — zagadnął, dysząc.
Uśmiechnęła się bardzo smutnie.
— Ja miałam trzy lata, gdy tu rodzice przybyli, Antoś miał osiem. Dwadzieścia lat temu. Z tych siedemnaście spędziłam w Kurhanie. Można się było oswoić, Sybiraczką się stać. Wiem też, że tu i umrę, więc mi nie wolno myśleć o innym kraju.
— Więc pani nigdy nie tęskniła? — spytał, nie uważając, że może popełnia niedelikatność, badając ją nieupoważniony.
— Nie mówiłam tego nikomu! — odparła zamyślona. — Zdaje mi się jednak, że ta męka zwalczona, ta nuda zabita uczyniła mnie złą. Myślę, że komu tego kochać nie wolno, niczego już nie