Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mniejsza nuda po kimś jak po czemś — odparł, odwracając głowę.
Panna Marja zaczęła się ubierać do drogi, a stara trzepała dalej, nie zrozumiawszy uwagi:
— Trzebaż było ją zabrać niebogę. To też do wytrzymania trudne: kochanie i rozłączenie! Jabym chyba ze złości plunęła i drugiego sobie znalazła! A pisałże pan do niej?
— Już dawno. Czasu niema, a i treści mało.
— Ot, choć buziaczka posłać! Pan Szumski co tydzień pisuje, a czasem i dwa razy!
— Możemy jechać — ozwała się panna Marja. — Ale gdzież to Siergiej?
— A gdzieżby? W szynku! Moi drodzy, nie zostawiajcie mnie tak! Ten łotr przyjdzie i jeszcze mi zmarznie na podwórzu. Mój złoty panie Antoni, ulituj się nade mną, sprowadź go tutaj. Cóż ja z tą kłodą martwą zrobię? Nie dźwignę ze śniegu!
— Zaraz go dostawię! — rzekł Antoni, wychodząc.
Jakoż przywiózł „kłodę” i wniósł do kuchni. Siergiej począł przysięgać, że jest trzeźwy, wzywał świadectwa Katałaja, obiecywał natychmiast obiad, ale ani ręką, ani nogą nie władał. Utowiczowa poczęła mu wymyślać, a tymczasem młodzi zeszli na ulicę.
Zaprząg Mrozowickiego był przyzwoity, sędziwa klacz dobrze utrzymana. Zauważyła to zaraz panna Marja. Antoni starannie otulił jej nogi, pogłaskał przyjaciela Tomója i ruszyli.