Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i przerwy, ile że jarmark nazajutrz się kończył, więc każdy się spieszył gorączkowo.
— Może podwodę masz? Najmę! — zagabywano zewsząd Antoniego.
Myśl nabycia konia i wozu uśmiechała się, ale z tem trzeba czekać wiosny, a tymczasem bary jego służyły do noszenia ciężarów i zwijał się, pomimo mrozu potem oblany, zbierając srebrne drobne monety. Nie rachował pieniędzy i wciąż tylko sobie powtarzał zalecenie Szyszkina, że sto rubli mieć musi do końca jarmarku. Nad ranem, ciężko zmachany, znalazł się przypadkiem pod zajazdem, gdzie się tłoczyli ludzie, żądni wróżby i leków. Niezgrabny napis opiewał moc i zdolności Szamana. Nie zdając sobie sprawy, poco to czyni, i on tam wszedł za drugimi.
Z pierwszej izby, gdzie rozprzedawano herbatę i zakąski, ludzie przeciskali się pojedynczo dalej, składając wartującej u drzwi kobiecie taksę za ujrzenie czarodzieja: pięć kopiejek. Opłacił się też Antoni, gdy kolej nań przyszła, i znalazł się w izdebce długiej i wąskiej, gdzie oprócz stołu, skrzynki i siedzącego przy piecu człowieka nic i nikogo nie było. Człowiek był ubrany dziwacznie w chałat cynamonowy i wojłokową, bardzo wysoką i śpiczastą czapkę. Spojrzenie miał dzikie, zarost rozczochrany, cerę ziemistą. Kolące oczy i nos, do krogulczego dzioba podobny, zwrócił na nowego interesanta; podobny był do ohydnego, przyczajonego pająka.