Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To prędko! — z goryczą rzekł doktór. — Myślałem, że będę miał w tobie syna. Pomyliłem się.
— Nic, panie, ale zastępcę syna pan już ma.
— Ach, tak, prawda! — zamruczał doktór, — Nie moje gusty już tu panują! Trzeba broń złożyć! Szkoda! Nie mam żadnego prawa cię zatrzymywać. Szyszkin cię pewnie zwerbował, ma sens i ty masz sens. To prędka karjera. Tutaj nikt nawet nie pomyślał od mrozu cię zabezpieczyć. Słusznie więc, że lekkiem sercem żegnasz!
Mówił prędko i urywanie, jakby co rychlej chciał ten interes skończyć.
— Masz już posadę?
— Nie.
— Gdzież stąd pójdziesz?
— Niewiele mi potrzeba. Znajdę kąt.
— Słuchajno! Zaczekaj choć do rana! Namyśl się. Nie działaj w gorączce.
— Mogę pozostać, ale się już nie rozmyślę — szepnął Mrozowicki.
— Ha, jak chcesz. Zawiodłem się na tobie.
Zwiesiwszy głowę, młody wyszedł. Czuł, że dobrze postąpił, a wstyd mu było zarazem, że też on nie mógł wytłumaczyć się doktorowi. Stary miał żal do niego. Za co? Za delikatność.
Utowiczowa wnet go posłała do sklepiku. Rad był zejść z oczu wszystkim. Wieczorem przyniesiono mu list. Zadrżał, myśląc, że to może wieść zdaleka, ale to było wezwanie Szyszkina, aby objął zarząd gorzelni. Zdumiał; a Szumski?