Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Woły po gorzelniach, które pan kazał obejrzeć, stoją niesłane, w nawozie wyżej kolan, no, i czternaście padło, więc zabrałem skóry.
— Miły z pana posłaniec! — zaśmiał się Szumski.
— Ja ich nie miałem pod nadzorem. Com znalazł, to raportuję — odparł Antoni spokojnie.
— Ładny znać porządek u ciebie! — z przekąsem mruknął doktór, zwracając się do Szumskiego.
— Mówię panu, tydzień byłem nieobecny, te przeklęte rachunki! Beze mnie tam niema głowy! Ja ich nauczę!
— Mnie już nauczyłeś. Czternaście wołów, zarobek przepadł. Ależ i ty, Antosiu, tydzień siedzisz niewiadomo gdzie i poco?
— Przepraszam pana, pan Szyszkin mnie zatrzymał w Utiackiej.
— To znowu co? Tylko co Szumski dowodził, że siedział tydzień z Szyszkinem w Kurhanie.
— Nie wiem, z kim był pan Szumski. Kiedym przyjechał do Utiackiej, pan Szyszkin miał kłopot, bo mu się popsuła pompa. Więc mu ją narządziłem i zmitrężyłem dwa dni. Mówił, że za widzeniem sam pana przeprosi.
— Pi, pi! To pan już bez mojej protekcji wślizgnął się do starego niedźwiedzia. No, no, winszuję sprytu!
— Niewiele go zużyłem. Rad byłem usłużyć człowiekowi.