Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zobaczyła to i wtedy spojrzała w jego oczy, a wzrok jej stał się z chłodnego ponurym. Bez słowa też wstała i sprzątnęła odzież i nie przemówiła doń tego wieczora. Z obojętnych stawali się wrogami. Rwała się też rozmowa z Utowiczową i chłopak wcześnie do swego mieszkania się schronił. Sam nie pojmował, jak wytrwa dłużej w takich warunkach. Nuda go też obejmowała nieokreślona a nieznośna.
Nazajutrz przedstawił siebie i swe papiery do miejscowej władzy. Urzędnik, przeczytawszy paszport, zaczął się śmiać.
— Wiecie, — zawołał do obecnych chłopów — będziemy mieli szlachcica w swoim powiecie! Ot, on!
Wszyscy zawtórowali śmiechem, aż się młody oburzył.
— Cóż to śmiesznego? Nie jeden ja! — rzekł. — Jest doktór Gostyński, jest Rudnicki, jest Żukowski.
— A, nie! Oni swe szlachectwo zgubili za Uralem. Ty jeden.
— Jest i drugi! — ktoś wtrącił.
— Kto?
— A Farafontow.
— Widział jego kto z was?
— Nikt, ale wszyscy z niego się śmieją.
Wreszcie ten demokratyczny kraj ubawił i samego Mrozowickiego. Zaczął się i on śmiać z tej osobliwości syberyjskiej, uścisnął dłoń ojca An-