Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mrozowicki zbliżył się do niego i spojrzał na gałki. Targ się rozbijał o rubla.
— Więc to straszydło bogate! — mruknął.
— Co roku kupuję u niego dwieście wołów. W tym stosunku posiada koni i owiec.
— A obecnie ile pan kupuje?
— Sześćdziesiąt, po sześć rubli.
— Uczciwy to naród?
— Złodzieje, okradani stokrotnie!
Bejgabuł-Buka bełkotał z sąsiadami i wreszcie ową sporną gałkę na pół rozbił. Spieszno mu było wypić kontraktowe. Doktór przedewszystkiem umowę spisał. Miał w torbie przybory do pisania, miał i świecę, która w zaduchu jurty źle płonęła, ledwie dozwalając dojrzeć litery koszlawe, które u spodu aktu Bejgabuł-Buka nagryzmolił. Za świadków podpisali się Kirgiz Szynginej i Mrozowicki. Wtedy dopiero wypito wódkę i kupcy nareszcie wydostali się z tego swędu i dymu na wolne powietrze i odetchnęli głęboko. Doktór się roześmiał z desperackiej miny młodego, a Andrjanek począł kląć tych brudasów i niechlujników.
— Co kraj, to obyczaj — mówił stary. — W Europie ciężką, brudną robotę załatwiają podwładni, biedni, nieszczęśliwi. Tutaj każdy równy. Te same ręce rachują własne tysiące, co obdzierają barana i ważą łój na jarmarku. Nikt nie zdziwi się i nie zażartuje, widząc, jak właściciel zamożny sam bydło pasie, i nikt z zawiścią na jego pieniądze nie spoziera. Jego parobek zasiądzie z nim razem do stołu i nie pojmuje, że jest