Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

teraz robota! Wstąp do nas kiedy, to poznamy się lepiej. Z tamtym, co umarł, my druhy byli.
— Przyślę go do ciebie, jak się znajdzie wolna chwila. Teraz przed jarmarkiem roboty huk.
— Wiadomo. Ot, ja herbatę przełknął, jedźmy.
— A znajdziemy Kirgizów nad jeziorkiem?
— Gdzieżby to robactwo się podziało? Jurt ze dwadzieścia tam zimuje.
— No, to z Bogiem!
— A chwilę! — rzekł Andrjanek, spojrzawszy na Mrozowickiego. — Jeśli ten z nami, to ja go nie wezmę. U niego pimy (wojłoki) dziurawe i kożuch wiatrem podszyty. Ubierz się lepiej, bo nam kłopotu narobisz w stepie.
— Nic to. Dobrze mi! — bronił się Antoni, czerwony jak upiór ze wstydu.
Ale chłop się roześmiał.
— Nie kraśnij jak dziewczyna! Nie masz drugiego tułuba, masz mój. Ja na zapas trzy włożyłem. Biedny ty, to głupstwo, będziesz kiedyś bogaty.
Mrozowickiego żary objęły. Pod ziemięby się ukrył. Doktór i panna Marja spojrzeli na niego.
— Że też mi to na myśl nie przyszło! — zawołał stary. — Zaraz, zaraz! Dajno mi klucz od kufra, Maryniu!
— W tej chwili sama, co trzeba, podam — odparła dziewczyna ze swym niezachwianym spokojem.