Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i jemu chciał zwrócić. I wtedy raz pierwszy rozgniewał się na mnie.
— Co to, — powiada — oczu nie masz, rozumu? Nie widzisz, ilu kolegów w nędzy żyje? Ty mi, błaźnie, ośle, ich fundusze przynosisz? Precz mi zaraz! Nie wiesz, że Zatorski chory leży, że Mirecki raz na trzy dni obiad je! Marsz mi tam, idjoto jeden!
Wiem ci ja od tej pory, komum winien te zapomogi i płacić będę!
On już doktorski egzamin złożył i w Warszawie praktykował, kiedym ja skończył i za nim pociągnąłem. Takeśmy przywarli do siebie, że jeden bez drugiego nieswój się czuł. Znalazłem pracę łatwo, z mojem świadectwem. Wyżej tysiąca rubli miałem w rok, ale też nagły dobrobyt po tylu latach biedy w głowie mi pomieszał i począłem hulać. Antoś to spostrzegł, karcił, napominał, a wreszcie, widząc, że rady nie da, powiada:
— Słuchajno, chleb masz, o byt spokój, teraz się żeń, bo inaczej doszczętu się rozhultaisz!
Kiedy mi to rzekł, stanęła mi przed oczami Antosia Burska i niedługo myśląc, wziąłem urlop na tydzień i pojechałem do Promieniewa. Zastałem wszystko po dawnemu: ruderę, pustkę i starego, skąpszego tylko. Antosia dorosła była, cicha, zalękła i dobra dla mnie, jak zwykle. Powiedziałem swój zamiar Walce, popatrzała na mnie i krótko odparła: Nic z tego nie będzie!
— Czemu? — pytam.