Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nie, to nie! — odparł stłumiony głos doktora. — Ja pamiętam, że cię mam, o, ja to dobrze pamiętam. Widzisz przecie, jaki spokojny jestem, ani się skrzywię dzień cały. Ale ta godzina zmroku przecie nasza! I ty wtedy sobie płakać pozwalasz, dajże i moim oczom tego żaru się pozbyć, co je pali. Ile to czasu jest?
— Siedemnaście dni. Jak my je przeżyliśmy?!
— Ciebie połowy nie stało. W oczach nikniesz, pewnie nie śpisz
— Nie, tatusiu.
— Mało pracujemy. Więcej trzeba robić, mordować się, więcej, więcej! Pamiętasz? O tej porze on nam śpiewał zawsze.
— Pamiętam. Wieczorami czytywał lub o kraju opowiadał. Teraz te wieczory nieskończenie ciężkie. Mój Boże, jak mu też tam okropnie na tym cudzym cmentarzu!
— Doczekała się matka syna, a może prędko i mnie się doczekają. Pamiętasz, jak on do matki na grób co niedziela chodził? Pamiętasz?
Długo żadne się nie odzywało. Dziewczyna do ojcowskiej piersi przytuliła głowę, jego łzy padały na jej ciemne włosy. Ciche, tajemne łkanie drżało w pokoju. Coraz ciemniejszy wieczór zapadał.
Nagle do jadalni Utowiczowa weszła z lampą.
— A gdzie to państwo? Herbatę podaję.
— Może pani pomóc? — ofiarował się Mrozowicki.