Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech mnie pan do zbytku tylko nie zalicza. A zresztą co o tem mówić? To takie dalekie!
Wzięła z biura księgę rachunkową i zapisywała poczynione zakupy. Szumski przed lustrem poprawił krawat, musnął wąsiki, zajrzał na stół, a wreszcie począł coś nucić półgłosem. Dziewczyna skrzywiła się na ten śpiew, ale on w swej żywości nie spostrzegł się, że niestosowność popełnia. Urwał dopiero na odgłos kroków gospodarza i wybiegł na jego spotkanie.
— A, jesteś pan — powitał go doktór. — Cóż słychać na świecie? Gorzelnie idą?
— Klasycznie! Piramidalne rezultaty. Przywiozłem panu dobrodziejowi pieniądze za żyto. Oczekujemy dalszych transportów.
— Dobrze! Jutro pojadę do Szczedryńska po zboże. — A woły moje na wywarach?
— O, tyją w oczach!
— Nie mogę dać rady wszystkiego sam dopatrzeć, ale liczę na pana i nie dowiaduję się do tych gorzelni. Spokojnym o nie.
— Jak na Zawiszy proszę polegać.
— Właśnie to czynię. Maryniu, każ dawać jeść! A gdzie Mrozowicki?
— W kramiku zajęty.
— Już? A toście go prędko wciągnęły w robotę.
— Nie ja, zapewne ciotka.
— Ktoby zresztą pracował, jak nie on! — wtrącił młody człowiek.
— Dlaczego? Zna go pan?