Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jak dziecko, tak niósł Marję. Za nim dziewczyna z Łukowskim dźwigali Antoniego. Teraz brytany nie błądziły, od chaty w ich nozdrza dym zalatywał i prowadził. Buran wciąż szalał i ciężka to była droga. Jak atomy byli ludzie wobec potęgi stepu, który jakby przez zemstę, że mu łup wydarli, znieść ich chciał ze swej powierzchni. I nie zmógł tych maluczkich. W chacie, pod wpływem ciepła i wódki, powrócili do życia żywcem pogrzebani. Ocknęli się i poszukali siebie wzajemnie oczami, potem rozejrzeli się błędni.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Antoni.
Marja spostrzegła Andrjanka, ogień, Szyszkównę i zapłakała ze szczęścia.
Tomój siedział naprzeciw niej i w oczy patrzał.
— Mój Boże, — szepnął Antoni — czy mnie się śniło, czy też naprawdę umarłem? Oj, naprawdę, bo rękę odmroziłem. Dobrze żyć!
— Ale jużbyś nie żył, gdyby nie pies — odparł chłop. — On was odratował i dziewczyna, że nas w porę zbudziła.
— Która godzina? — spytała Marja.
— Wieczór. Doba, jakeśmy stąd odjechali.
— Bóg łaskaw nad nami. Gdzieście nas znaleźli? Jakim cudem?
— Ot, za brzeźniakiem. Psy zawiodły. Nu, cud! Wspomnicie moje słowo. Wam się będzie wiodło, bo jeśli was buran nie zjadł, to nic nie zje. Ja z tobą, Antoni, do każdej spółki stanę.
— Nie moje szczęście, ale żony. Mnieby już dzisiaj śmierć wzięła bez niej.