Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To oni! — głucho szepnął Andrjanek. — Już zastygli!
Teraz pewność dodawała im sił nadludzkich. Odrzucali śnieg rękami, nogami, psy go pyskami wierciły. Dotarli futer i wojłoków i z pod nich coś się zaruszało i wydobył się Tomój, trzęsąc się na całem ciele. Brytany wnet się rzuciły na niego, zęby szczerząc i warcząc, ale on do walki był niezdatny i z futer usunąć się nie dał, do śmierci wierny.
Zaczęto oddzierać przymarzłe wojłoki i Szyszkówna rzuciła łopatę, porwała za ramiona Antoniego. Sztywny był, biały, zimny jak kość. Ułamek pletni trzymał w jednej dłoni, drugiem ramieniem żonę obejmował.
Dziewczyna szarpnęła go, zsunęła na śnieg, położyła nawznak. Andrjanek wziął na ręcę Marję.
— Udusili się — rzekł.
— Nieprawda! Żyć będą! — mruknęła dziewczyna.
— Uważajcie! Miejsce, gdzie pies leżał, ciepłe — rzekł Łukowski.
— Aha, prawda! Nu to trzeć ich, tarzać, ruszać. Ot wódki butelka! Wlać w gardło!
Zrzucili wszyscy kożuchy i poczęli ratować nieszczęsnych. Antoni pierwszy, po kilku daremnych próbach, przełknął wódkę. Szyszkówna posadziła go, tarła śniegiem, ogrzewała własnym oddechem.
— Żywa i ona — krzyknął Andrjanek. — Teraz na plecy ich wziąć i do chaty, do chaty, do chaty, do ciepła! Anu, psy, prowadzić!