Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kłuli go nożami do pół śmierci. Ocknęłam się na jęki i wrzawę, wypuściłam na nich psy i sama skoczyłam z fuzją. Możem ich pokaleczyła, bo uciekali, a wiedźma z nimi. Do tej chwili stary dogorywa, i dziw, po naszemu tylko gada i bezustanku krzyczy: Nie puszczajcie Mrozowickiego, zaprzyjcie wrota, powiedzcie, że mnie niema.
Koń mój padł u was przed domem. Dajcie mi drugiego, muszę wracać, a wy róbcie, jak wam się zda. Ja swoje spełniłam.
— Dziękuję wam! — rzekła młoda pani. — Wstąpcie do kuchni, zanim konie podadzą.
— Nie chcę! — burknęła dzika dziewczyna.
— Pojadę — rzekł Antoni, pytająco patrząc na żonę.
— Naturalnie, ale nie sam. Pojadę i ja, a weźmiemy oprócz tego Andrjanka i Łukowskiego. Daleko ten futor?
— Wiorst trzysta.
— Byleśmy w porę trafili. Trzeba śpieszyć.
Noc mroźna, straszna wśród bezmiernego stepu, była ich pierwszą poślubną. Troje sań ślizgało się bez drogi, kierowanych kociemi oczami i myśliwską pamięcią Andrjanka. Co wiorst kilkadziesiąt karmiono konie chlebem i wódką i pędzono dalej. Jazda szalona trwała dwie noce i dzień. Gdy dotarli kresu, konie się pokładły, ludzie rzucili je i pieszo biegli ostatnie wiorst parę. Szyszkówna pierwsza weszła do chaty.
Z izby dochodziła żywa rozmowa, kłótnia, potem prośby.