Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze. A nie opuść nikogo!
Przez śpiącą, cichą wieś krok się rozległ śpieszny. Do niektórych chat człowiek zachodził, w okiennice pukał mocno, budził stroskanych, biednych, smutnych. Senne, powolne głosy pytały apatycznie, tonem ludzi, którzy niczego się nie spodziewają: Co tam?
A głos silny, młody odpowiadał:
— Bracia! Wstawać żywo! Ksiądz jest w Kurhanie. Dwa dni tylko bawi.
I wnet w chacie błyskało światło, sen odlatywał z powiek, ciężkość z serc.
— O Jezu! Ksiądz! — odzywały się głosy męskie, kobiece, dziecinne.
A krok rozlegał się dalej ulicą, niosąc dobrą wieść. Po chatach zapalały się światła, ruch się czynił, ujadały psy, skrzypiały wrota stajen, ludzie przemykali się po ulicy.
— Słyszycie! Ksiądz w Kurhanie!
— Józef! Żywo sanie wyciągaj!
— Marysiu! A dziecko dobrze w pierzynę otul!
— Stary! A nie pal fajki przed spowiedzią!
— Kazik! Okrzątnij się do ślubu! Ojcowską obrączkę zdejm z obrazka.
— Czem my księdza obdarzym?
— Dla kaleki Skotnickiej żeby święconej wody nie zapomnieć.
Gwar się czynił. Tak w ranek pochmurny, gdy kur czujny rzuci hasło, podają je sobie inne dalej i dalej, aż wstaną do słońca zmęczone, senne.