Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Walka skoczyła jej z pomocą. Doktór na młodych spojrzał.
— Ano, bierz ją, Antoś! — rzekł głucho. — Zwlekałem, odkładałem, aż ksiądz bliżej będzie. Bóg księdza zesłał. Muszę ustąpić. Ale przeniesiesz się do mnie, bo nie wytrzymam samotny, stary.
— Co ojciec każe — szepnął Antoni, drżąc ze wzruszenia.
Ręce dziewczyny do ust przytulił.
— Jeszcze ja biedny i może nie zasłużyłem, ale niech mi pani szczęście da, nie odmawia.
— Szczęście dam i wezmę — odparła.
— Więc ruszajmy! — zawołał doktór, wychodząc.
Młodzi pozostali naprzeciw siebie, ogłuszeni nagłem wrażeniem, onieśmieleni wzajemnie. Po chwili dopiero Antoni wybuchnął szczęśliwością.
— O, moje serce złote! Terazem bogaty nad króle. Rachowałem na lata, a Bóg dał za godziny. Już mi się i dusza w piersi nie mieści.
Odeszli do okna i chwilę stali, przytuleni do siebie, zapomniawszy o całym świecie. Wtem panna Marja usunęła się żywo.
— Muszę iść — szepnęła.
— Gdzie, najdroższa? — spytał zdziwiony.
— Na wieś. My nie jedni przecie. Wszyscy księdza czekają. Trzeba ich zawiadomić.
— Andukajtysa poślę.
— Nie. Szczęśliwą wieść niech niosą szczęśliwi!
— To ja pójdę, najszczęśliwszy.