Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musisz! To karjera. Zapłaciłeś dość za naukę, teraz czas stanąć na nogi.
— Byle mu, ojcze, Smolin i Berezin nie intrygowali — wtrąciła panna Marja. — To nie Szumski, który umiał łotrom dogodzić!
— At, gadanie! Niech się starego trzyma!
Wprowadził Antoniego do gabinetu. Po godzinnej rozmowie chłopak otrzymał posadę świetną i wyszedł, oszołomiony tą niesłychaną, nieznaną w życiu pomyślnością. Śmiejąc się, pokazał pannie Marji kontrakt i miesięczny zadatek.
— Teraz będzie mi już lżej, znacznie lżej. Urządzę się skromnie, kupię, co mi potrzeba. Co miesiąc i ojcu część długu zwrócę. Mój Boże! Żeby jeszcze ten Szumski przestał mnie prześladować.
— Krew po latach głosu nie straci. Wywoła mordercę. Na słońce to wyjdzie.
— Przez te dwa miesiące turmy każdego zmierzchu roiło mi się, że stoi w kącie i uśmiechając się drwiąco, powtarza: Anima vilis! Anima vilis!
Przesunął ręką po oczach i głęboko zaczerpnął oddechu.
— Teraz myślę, że go przemogę; bo co więcej los na mnie może wynaleźć?
Rozmawiali, stojąc w oknie, zdala od towarzystwa. Szyszkin pił u stołu już nie herbatę, ale arak i wódkę. Sapał, purpurowy na twarzy. Wreszcie wstał i do odwrotu się zabierał. Krwią