Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.
— Niby pan myśli, że to ich krewny — zawołała, wskazując gospodarza — gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co panie?
— Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.
— Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.
Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.
— Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.
Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktór na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tem niemem spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.
Staruszka oprzytomniała nieco.
— Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grynia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.