Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marcinowa czasem posłuchać chciała, ale ją wnet mróz zmuszał cofnąć uszy poza futrzaną osłonę, więc tylko kręciła głową i odzywała się:
— Precz się dziwię, że to wam starczy gawędy na kilkaset wiorst drogi. W kłótni to jeszcze, ale tak zgodnie!
Panna Marja roześmiała się szczerze. Minęli Kurhan i uczuli się jakby w domu. W jednem miejscu Antoni się obejrzał i ściągnął cugle.
— Ot, tutaj leżałem — szepnął. — Czym wtedy myślał, że wybawienie od śmierci tak blisko!
— A potem, kiedyś wymawiał mi pan gorzko, nacom ratowała. Taka wdzięczność!
Przechylił się, otulając troskliwie jej nogi.
— Żeby wtedy Szumskiego nie było! — odparł. — Pamięta pani, jakem w Petrówce chciał swoje ostatnie dwadzieścia kopiejek oddać za ratunek?
— A pan pamięta, jak kożucha nie chciał przyjąć?
— A pani pożegnanie, gdym odchodził od was raz pierwszy?
— A pana odpowiedź, gdy ojciec pana spytał o dziewczynę z futoru Szamana?
— Tylko jeden Tomój mnie lubił i wierzył.
— Mnie nawet Tomój zdradził.
— A przecie lubi go pani?
— Trzeba coś lubić.
— Lubiła pani Szumskiego?
— Daleko mniej niż pan Szyszkównę.
Potrząsnął głową i nagle spytał: