Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyszli już bez eskorty i zebrali się w zajeździe. Zdawało się Antoniemu, że z ciężkiej choroby powstał, że z grobu żyw został dobyty. Marcinowa była jak pijana z radości i gwarno było jak w ulu w stancji zajazdu. Szyszko, po nich patrząc, sam się rozruszał, zadrgało w nim coś lepszego.
— Ja gałgan i gracz, i zbójca — rzekł, gdy dobrze podpił. — Kradłem złoto, znaczyłem karty, nieraz się kogo przytłukło, a ilem fałszywych papierów Kirgizom wsadził! No, i wolny chodzę, a ten nieborak tak ugrzązł. Ot, sprytny był ten gracz, co Szumskiego ostudził. Ciekawym. Nie, ja tobie go szukać pomogę. Dalibóg, pomogę.
— To Szaman! — stanowczo twierdziła panna Marja.
— A tobie nauka! — zawołał doktór, Antoniego po ramieniu klepiąc. — Od tej pory zaniechasz nocnych wędrówek i nie będziesz się od kompanji bez opowiedzenia oddalał! No, dalej w drogę! Andukajtys, zaprzęgaj konie!
Ruszyli zpowrotem. Antoni wiózł kobiety, Żmudzin doktora i Szyszkę. Mróz już był, śmierć wokoło, nagość. Marcinowa, okutana w kożuchy, rzadko się odzywała.
— Nie zimno ci, Antoś? — pytała niekiedy.
— Nie, matko! — odpowiadał. — Grzeje swoboda!
Może i serce go grzało. Rozmawiali z dziewczyną, a czasem tylko patrzeli na siebie.