Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pochylony, z głową w ramiona wciągniętą, szedł, nawet zmęczeniu niedostępny. Nie zdawał sobie sprawy ani z ruchów, ani z wrażeń zewnętrznych. Tylko czuł, że jakiegoś kresu dobiega, że w nim się wszystko ścina i drewnieje, że już się niczego nie lęka ani pragnie.
Księżyc świecił ogromny i cisza była wielka w przyrodzie. Gdzieś wdali dzwonek się odzywał. Andrjanek szedł przodem, drugi stróż zamykał pochód. Aresztant był między nimi. Od czasu do czasu Andrjanek stękał. Dzwonek był coraz bliższy, wreszcie turkot teLegi się rozszedł wyraźny. Konie szły stępa, a gdy się zrównały z więźniem, ten oczy podniósł i stanął.
Była to panna Gostyńska.
Widocznie dowiedziała się o katastrofie w Kurhanie, bo kazała woźnicy stanąć, wysiadła i podeszła. Andrjanek pozdrowił ją.
— Ot, traf! — rzekł. — Żebym wiedział, że go kiedy do aresztu będę prowadził, tobym wolał chorować, jak taką służbę spełniać.
Dziewczyna uścisnęła dłoń Antoniego.
— To straszne! — szepnęła. — Ten haniebny zbieg okoliczności! Czy pan nie może wykazać swego alibi? Gdzie pan był po rozstaniu się z nim?
— U Szyszki.
— Dobrze! Pomówię i wyślę Szyszkę.
— Niech pani tego nie czyni! Bóg wie, co ludzie powiedzą! Proszę mnie zostawić ze złym losem. Ot, skazanym na zgubę!